"Jeszcze nie umarłem"- Phil Collins niebawem skończy 68 lat

„Jeszcze nie umarłem". To tytuł tournée i autobiografii jednego z najbardziej utytułowanych muzyków, który przeszedł przez ciężki czas problemów zdrowotnych, rodzinnych i hejtu. Wystąpi 26 czerwca na PGE Narodowym. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek poczuję emocje, jakich doświadcza się po udanym koncercie. W 2005 r. skończyłem z występami solowymi, w 2007 r. odszedłem z Genesis, a trzy lata później przestałem nagrywać płyty, wtedy byłem przekonany, że to koniec. Grałem, pisałem, występowałem i dostarczałem ludziom rozrywki przez pół wieku. Muzyka dała mi więcej, niż mógłbym sobie wymarzyć, ale jednocześnie zabrała mi więcej, niż byłbym w stanie przewidzieć. Miałem dość. W marcu 2016 r. uświadomiłem sobie jednak, że muzyka działa na mnie odwrotnie niż przez te wszystkie lata. Zamiast odsuwać mnie od dzieci – od Simona, Nica, Matta oraz od ich sióstr Joely i Lily – łączy mnie z nimi. Jeśli cokolwiek jest w stanie przywrócić równowagę w życiu, to właśnie wspólne granie z dziećmi. Nawet gdyby oferowano mi miliard dolarów dziennie za wskrzeszenie Genesis, nie wróciłbym do koncertowania. Szansa występowania z synem mogłaby mnie jednak skusić. Zanim pójdziemy dalej, musimy się jednak cofnąć. Jak tu dotarłem" – napisał w swojej autobiografii Phil Collins, wprowadzając nas w swój intymny świat. Jednocześnie, by zyskać siłę, musiał zdać sobie sprawę z ludzkich słabości – własnych słabości. Wyznał: „Śmierć zadała mi cios, zabierając ojca akurat w chwili, gdy decyzja jego hippisowskiego syna o odrzuceniu życia w branży ubezpieczeń na rzecz życia w branży muzycznej zaczęła przynosić owoce. Ogłuszyła mnie ponownie, gdy w odstępie dwóch lat zmarli Keith Moon i John Bonham, obaj w wieku trzydziestu dwóch lat. Wielbiłem ich. Myślałem wtedy: »Ci goście powinni być z nami wiecznie. Są niezniszczalni. Są perkusistami«.Nazywam się Phil Collins, jestem perkusistą i wiem, że nie jestem niezniszczalny".Nie szczędzi sobie również krytyki, jeśli chodzi o życie małżeńskie. „Jestem rozczarowany tym, że byłem trzykrotnie żonaty. Jeszcze bardziej rozczarowało mnie to, że trzykrotnie się rozwiodłem. O wiele mniej przejmuję się faktem, że moje małżeństwa zakończyły się ugodami z byłymi żonami na łączną kwotę czterdziestu dwóch milionów funtów. Trzy rozwody z pewnością obrazują jednak klęskę moich starań o szczęśliwe życie u boku moich partnerek i o ich zrozumienie. Sugerują klęskę starań o stworzenie rodziny i trwanie w niej. Świadczą o klęsce i kropka. Przez dziesięciolecia robiłem, co w mojej mocy, by każdy aspekt mojego życia, zarówno osobistego, jak i zawodowego, działał jak w zegarku – lecz muszę przyznać, że zbyt często to, co było »w mojej mocy«, okazywało się po prostu niewystarczające. Nadal jednak wiem, co znaczy »normalność« – mam ją zapisaną w DNA.

Dorastałem z nią, a przynajmniej z jakąś jej wersją, na przedmieściach Londynu – i to do niej dążyłem, próbując zarabiać na życie jako muzyk". W 2000 r. po infekcji wirusowej stracił słuch w lewym uchu. Potem go odzyskał, ale w 2009 r. musiał zrezygnować z gry na perkusji, co było skutkiem operacji kręgów szyjnych. Najbardziej przeżył rozwód z trzecią żoną Orianne Cevey. Rozstali się w 2008 r. „Przeszedłem przez czas ciemności, piłem, zabijałem czas, oglądając telewizję, a tak naprawdę zabijałem siebie i o mało się nie zabiłem". Przed samobójstwem powstrzymała go troska o dzieci.Zaczęło mu się lepiej układać, gdy przeniósł się do Miami, by być blisko synów, których ma z Orianne Cevey. A kiedy przestał pić, przekonał ją, że ma siły walczyć o powrót do niej, o to, by znowu byli rodziną. Od kilku lat są razem i to jest arcydzieło jego życia, jakiego nie ma na koncie wiele gwiazd.Debiutancki solowy album „Face Value" (1981) był jak piorun z jasnego nieba. W pustym domu, gdzie przeżywał odejście pierwszej żony z dzieckiem, przelewał na papier swoje zgryzoty, nagrywał muzykę do intymnych wyznań. Opowieść, którą stworzył, była tak osobista, że sam zrobił sobie zdjęcie zdobiące okładkę. Sam, bez pomocy PR-owców napisał informację dla mediów. Ale wcześniej powstała jedna z najbardziej niesamowitych piosenek w historii muzyki pop – „In The Air Tonight". Atmosfera niepokoju tężeje w niej z sekundy na sekundę, podgrzewana dźwiękami z automatu do chwili, kiedy dochodzi do perkusyjnej eksplozji, uwalniającej niedające się dłużej znieść napięcie. Collins wyładował w ten sposób całą swoją wściekłość i rozczarowanie.Album „Face Value" powstał z potrzeby serca i poza grą, jaką prowadził z kolegami z Genesis. W wywiadach mówił, że po skomponowaniu piosenek zaproponował je na kolejny album Genesis. Muzycy z zespołu mówili, że wszystko się zgadza. Poza jednym: nie usłyszeli genialnego singla, który otworzył Philowi drzwi do solowej kariery. Nagrania w domu trwały do chwili, gdy Collins uznał, że tylko w profesjonalnym studiu nie będzie miał problemów z dźwiękami domowych sprzętów AGD. Intrygujące historie zdarzały się podczas rozmów dotyczących zatrudnienia muzyków sesyjnych. Collins, który w erze Genesis nie eksponował swoich fascynacji artystami z kręgu Motown, wymarzył sobie na płycie dęciaki. Tymczasem grający na nich muzycy z Phenix Horns, współpracujący z Earth Wind & Fire, nie mieli bladego pojęcia, kim jest Phil z jakiegoś tam Genesis. Zamówienie jednak przyjęli. Późniejszą puentą tego spotkania był hit „Easy Lover", nagrany z wokalistą Earth Wind & Fire – Philippe'em Bayle'em. Na „Face Value" instrumenty dęte słyszymy w „I Missed Again" czy „Hand In Hand".Także inne ambicje Collinsa zaskakiwały: na liście życzeń muzyków znalazł się Alphonso Johnson, basista jazzowej formacji Weather Report. Tak tworzyła się nieprawdopodobna historia: rozpad małżeństwa stał się przyczyną nie tylko obrachunku z własnymi uczuciami, ale też uwolnienia skrywanych dotąd muzycznych fascynacji, bo też trudno było sobie wyobrazić, że Genesis będzie wykonywać afroamerykańską muzykę. Zaproszenie Collinsa przyjął też Eric Clapton. Zagrał w jednej z niesamowitych ballad –„If Leaving Me Is Easy". Do dziś nie zestarzały się też „You Know What I Mean" czy „This Must Be Love". Ulubionemu perkusiście Ringo Starrowi Collins oddał hołd, grając na koniec płyty nową wersję „Tomorrow Never Knows". Swojej przyszłości nie znał, ale dokonując obrachunku z przeszłością, poznał drugą żonę Jill, z którą był do 1996 r., gdy rozstał się również z Genesis. Na razie razem świętowali sukces „Face Value" na pierwszych miejscach list przebojów. Tylko w Stanach Zjednoczonych fani kupili 5 mln krążków.Od piątego roku życia grał na perkusji, a jednocześnie był dziecięcym aktorem, w czym pomagała mu mama – agentka teatralna. Wystąpił w musicalu „Oliver" wg Dickensa, znalazł się na planie filmu „A Hard Day's Night" The Beatles, jednak ujęcie z jego udziałem usunięto z kinowej wersji. Debiutował w grupie Flaming Youth, która zasłynęła albumem „Ark2" zainspirowanym lądowaniem Amerykanów na Księżycu, którego premiera odbyła się w londyńskim planetarium. Zagrał też w „Art Of Dying" na słynnej debiutanckiej płycie George'a Harrisona „All Things Must Pass" i w tym samym 1970 r. wszedł w skład Genesis. Od nagrania albumu „Nursery Cryme" był podporą tej jednej z najważniejszych formacji w historii rocka – czołowego, oprócz Pink Floyd, Yes i Emerson Lake And Palmer, reprezentanta muzyki zwanej art rockiem bądź rockiem symfonicznym.W zbiorowych improwizacjach rodziły się rozbudowane wokalno-instrumentalne, wielominutowe kompozycje. Tak powstały muzyczne arcydzieła „Foxtrot" (1972), „Selling England By The Pound" (1973) czy koncept album „Lamb Lies Down Broadway" (1974). Gdy zespół opuścił genialny wokalista o teatralnych skłonnościach, czyli Peter Gabriel, przesłuchania jego ewentualnych następców ciągnęły się, aż w końcu Phil postanowił wyjść z cienia i sam stanąć za mikrofonem. Za trzema pierwszymi płytami Genesis z Collinsem w roli wokalisty – „Trick Of The Tail" (1976), „Wind and Wuthering" (1976) i „... And Then There Were Three" – przemawia to, że w fantastycznym stylu kontynuują tradycję pierwszego składu i rozbudowanych form muzycznych, które wciągają jak dobra pięćsetstronicowa powieść. Można dzięki nim odbyć niesamowitą podróż w czasie i przestrzeni. Poetycka wyobraźnia muzyków ogarnia bowiem zarówno epokę średniowiecza, panowanie Stuartów, jak i współczesność. W czasach, gdy w Wielkiej Brytanii dochodziły do głosu zespoły punkowe, a The Sex Pistols drwił w żywe oczy ze świętości brytyjskiej korony – nagrania Genesis z religijnymi odwołaniami do Najświętszej Marii Panny miały posmak ultrakonserwatywnej prowokacji. M.in. dlatego instrumentaliści liczący ledwie po trzydzieści lat zapracowali sobie na miano dinozaurów. Jednak od czasu, gdy Collins coraz bardziej wysuwał się na pierwszy plan, zmieniając oblicze muzyki Genesis z podniosłego, melancholijnego symfonicznego rocka w stronę pop, a nawet soul – stawał się łatwym celem ataków fanów rocka progresywnego. Gabriel kojarzył się przecież z tradycją barwnych muzycznych widowisk intrygujących teatralnymi maskami, tajemniczą aurą świateł i somnambulicznymi historiami, Collins zaś podając się za skromnego rzemieślnika, pracował na wizerunek popowego śpiewaka i gwiazdora. Jego hity wabiły familijną widownię do oglądania produkcji Disneya. Wszystkie wydane po 1982 r. albumy Genesis zrywały z rockową estetyką. „abacab" z 1982 r. z soulowymi trąbkami był dla fanów dowodem odejścia od korzeni. Hit „Man On The Corner" przypominał solowe albumy lidera. A czy można sobie wyobrazić płytę Genesis zatytułowaną „We Can't Dance" (1991) z piosenkami „Illegal Alien" czy „Land Of Confusion", gdyby pozostał w grupie Gabriel? Na pewno nie. Poezja ustąpiła też obyczajowym opowieściom, które mnożyły się w głowie wokalisty w związku z kolejnymi miłosnymi rozczarowaniami. Trio zarzekało się, że nie gra muzyki do tańca, ale to Collins dyktował warunki w rytm swojej perkusji.Ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty w późniejszym okresie, nie zdawali sobie sprawy, że grałem kiedyś na perkusji – wspominał Phil i te słowa dobrze ilustrują, jak wraz zespołem zmieniali się fani. A jednak kiedy grupa zebrała się ponownie w 2007 r., by zagrać także w Chorzowie, Collins pokazał się z jak najlepszej strony. 

 – Graliśmy razem na moich urodzinach i na moim ślubie, teraz uznaliśmy, że jest dobry czas, żeby powrócić na estradę – zapowiadał comeback. Zapewniał, że grupa nie wraca po to, by zarobić miliony: – Gdyby tak było, dalibyśmy więcej koncertów. Zagramy, żeby przypomnieć o sobie i naszej muzyce, która nie nazbyt często pojawia się w mediach. Poza tym świetnie się ze sobą bawimy. Chorzowski występ miał niesamowitą dramaturgię. To było 150 minut rocka symfonicznego w strugach deszczu oraz w świetle błyskawic. Zobaczyliśmy rasowego rockmana, który rzucił ostro „Fucking deszcz!" i z charyzmą poprowadził koncert dla fanów przemoczonych do suchej nitki.W solowej karierze pomagały mu kolejnej bestselerowe płyty „Hello I Must Be Going" (1982) czy „No Jacket Required" (1985) oraz „...But Seriously". 

Miał do siebie dystans, potrafił żartować ze swojej podtatusiałej figury i śmiesznej łysinki. Wrócił do filmu, m.in. w serialu kryminalnym „Policjanci z Miami". A z dala od wielkich sal koncertowych grał dla własnej satysfakcji w jazzrockowym zespole Brand X. Marzeniem Collinsa było wykonanie duetu z Philem Baileyem z ulubionego zespołu Earth Wind & Fire. O tym, że i to marzenie się spełniło, świadczy napisana przez nich kompozycja „Easy Lover". Odrębny rozdział stanowią kompozycje napisane do filmu „Against All Odds", „Two Hearts" czy mniej znana „Separate Lives". W roli człowieka orkiestry Collins wystąpił w „Both Sides Of The Story" – zagrał na wszystkich instrumentach: perkusji, syntezatorach, gitarach. Mistrzem muzyki tanecznej okazał się w „Sussudio". Stał się tak wpływową osobistością, że pomógł wrócić na scenę Fridzie z ABBY i Ericowi Claptonowi („Behind The Sun"). Grał na pierwszych dwóch solowych płytach Roberta Planta, w tym „Pictures At Eleven". Produkował „Chinese Wall" Philippa Baileya. Podczas Live Aid wystąpił najpierw na Wembley, zasiadł też za perkusją, by wesprzeć Jimmy'ego Page'a i Roberta Planta w Led Zeppelin, a potem zagrał w Filadelfii, gdzie doleciał ponaddźwiękowym concorde'em.Kariery Phila nie wspiera CIA, KGB ani Mossad. On ma talent" – mówił Quincy Jones. Od połowy lat 90. sam sobie nie mógł jednak pomóc. Przeboje do disneyowskiego „Tarzana", dla wymagającej, dojrzałej publiczności – to było za mało. I gdy wszędzie było go pełno, znalazł się w centrum zmasowanej krytyki „The Guardian", pisał, że człowiek, który nie jest godny żartu, traktowany jest jak bóg. Stał się dyżurnym chłopcem do bicia w wypowiedziach liderów Oasis. Nie szanowali go rockmani młodego pokolenia, ale wśród swoich mistrzów wymieniają go gwiazdy pop: Beyonce, Alicia Keys, Kanye West, Lil' Kim, Kelis i Wu-Tang Clan. Tegoroczny bestselerowy album rapera Meek Milla rozpoczyna się cytatem z „In The Air Tonight". To zaś znaczy, że pojawiło się nowe pokolenie, które daje Collinsowi nowe życie. 30 stycznia skończy 68 lat. Zaśpiewajmy mu wtedy „100 lat!" i życzmy zdrowia, by warszawski koncerty wypadł jak najlepiej.Źródło: Plus Minus

Komentarze